Nazwa tej krótkiej uliczki, wciąż przypomina o przylegającej do niej w odległych czasach siedzibie zakonu Karmelitów. Sam początek XV wieku, był również początkiem ich działalności w naszym grodzie. Różne źródła podają, jak wyglądały okresy ich świetności, jak i konfliktów z mieszkańcami. Każdy, kto chciałby o tym poczytać, znajdzie sporo na ten temat, choćby w necie. XIXw., to okres (po wcześniejszej kasacji zakonu) przebudowy obiektów (np kościoła na pierwszy teatr), oraz pożarów... Obecnie na tej uliczce nie ma już ani jednego budynku.


Na tym przedwojennym zdjęciu, widać jeszcze sporo zabudowań. Najbardziej znanym, bo rozebranym dopiero stosunkowo nie dawno, był ten, w którym do co najmniej końca lat 80-tych, był wojskowy areszt garnizonowy.

W czasie mojego pobytu w wojsku, moja kompania kilka razy przyjmowała tam słuzbę wartowniczą. Pewną zwiazaną z tym ciekawostkę, opisałem kiedyś na ssc. Właściwie jest okazja, aby to tu też wstawić.


A było to tak.
Po przybyciu tam z jednostki macierzystej i odprawie przed przyjęciem warty, dzieleni byliśmy na 'zmiany'. Potem rozprowadzani na posterunki. Najdalszy zewnętrzny był na rogu Focha i Czartoryskiego. Przejście tam, aż z Karmelickiej, w jakimś sensie było 'atrakcyjne'. W drodze, a potem z 'ogrodu', oglądało się 'normalnych ludzi' (czyli nie w mundurach), no i dziewczyny. A w moim przypadku jeszcze poczucie klimatu lat szkolnych. (47-dma była w zasięgu wzroku.) I mnóstwo barw,które cieszyły oko, choćby czerwone tramwaje. W pierwszym roku mojego pobytu w wojsku, byłem tylko 3 razy na przepustce!.W tv (czarno białym) nie wiele można było oglądać.Więc chłonąłem, tam na warcie te barwy z otoczenia, wszystkimi zmysłami.
( W drugim roku, gdy byłem 'weteranem' z nawiązką odkułem sobie 'izolację', częstym chodzeniem na 'lewizny'- czyli udawane przepustki - po prostu przez płot, np do domu.)
We wspomnianym budynku, w jego południowym skrzydle, na poszczególnych piętrach, były oddzielone konkretnymi drzwiami od klatki schodowej, korytarze.A tam w nich,po lewej i prawej stronie były cele.Bywało, że wszystkie były zapełnione aresztantami.W nocy, wszędzie i wciąż musiało być włączone światło.I w korytarzach i w celach.Żeby np. wartownik (zawsze z karabinem i pełnym magazynkiem) mógł widzieć, czy ktoś nie chce sobie czegoś zrobić. 'Oczywistą oczywistością' była chęć przespania się.Gdy jakaś cela była wolna, to było się gdzie położyć.

Karabin stawiało się obok 'pryczy', a była to twarda gładka deska i... dobranoc. Oczywiście musiał to być czujny sen, bo np. profos z dowódcą warty lubił w nocy kontrolować wartowników.A gdy cele były zajęte, to siadało się na podłodze i tak samo jak w celi, tylko mniej wygodnie, z głową opartą o kolana, można było się zdrzemnąć.A dlatego spaliśmy, ponieważ w czasie zmiany 'czuwającej' i 'odpoczywającej' spali 'weterani', a 'koty', musieli wciąż czuwać. ( W czasie opisywanej historii, byłem jeszcze 'kotem')
Pewnej nocy, przyszedł do wartowni oficer dyżurny i kazał dowódcy warty z jakimś wartownikiem, pójść z nim na kontrolę posterunków. Padło na mnie bym im towarzyszył... Pierwsze piętro - ok. Weszliśmy na korytarz. (Drzwi były zawsze zakluczone, a klucze były m.in. u oficera. Wartownik, był zawsze na swoim piętrze zamknięty.) Żołnierz złożył tradycyjny meldunek.Popatrzyliśmy przez dziury (judasze) na śpiących aresztantów, po czym wyszliśmy. Drzwi korytarzowe zostały znów zakluczone.
Idziemy wyżej. Ja tradycyjnie starałem się głośno zachowywać, np. z konkretnym tupotem szedłem po schodach. To był taki umówiony sposób ewentualnego budzenia śpiących wartowników. Zbliżaliśmy się do następnych drzwi... Nagle z za nich słychać wrzask: -Karabin!,gdzie mój karabin!!!... Po odkluczeniu i otworzeniu drzwi, zobaczyliśmy biegającego po korytarzu i krzyczącego wartownika. - "Mój karabin, po prostu nagle znikł !!! " - wołał spanikowany. Sam, na moment uległem atmosferze panującej w tej chwili! Tak przekonywająco krzyczał i wołał,że nawet i ja w tym momencie, w ten cud uwierzyłem! Po paru minutach, oficer dyżurny, zachowując spokój, zdołał powstrzymać i uciszyć wystraszonego wartownika. (Był to Wojtek G., mój kolega, wtedy też 'kot') Powiedz od początku, jak to było? - stanowczo spytał oficer. On, jeszcze w nerwach mówił,że po prostu - był karabin i nie ma karabinu!... Oficer na to: -Spałeś!? On - Nie!. Musiałeś spać!- upierał się oficer. Nie!- odpowiadał Wojtek, chyba jeszcze wierząc w cud. Oficer zawołał profosa, a ten przyniósł karabin Wojtka...
Służbę oficera dyżurnego pełnili ludzie o różnych charakterach. Byli np.srodzy służbiści. W tamtym dniu był nim człowiek 'luzak'. Przed oficjalną kontrolą wartowników, sam poszedł po cichu sprawdzić co się dzieje na piętrach.Gdy zorientował się,że Wojtek śpi na korytarzu, po cichu odkluczył i otworzył drzwi, zabrał karabin oparty o ścianę i znów po cichu zamkną drzwi... Potem 'my', idąc głośno, obudziliśmy Wojtka... Jak że niesamowite musiał mieć to przebudzenie! W takim momencie i sam uwierzył bym w siły nadprzyrodzone!
Oficer okazał się wyrozumiałym człowiekiem i Wojtek nie miał nieprzyjemności. Ale nieoficjalnie opowiadał o tym zdarzeniu. Chyba po miesiącu, gdy znów przyjechaliśmy tam na wartę, w czasie odprawy 'nowy' oficer dyżurny, podchodził do różnych żołnierzy i zadawał im pytania,dotyczące służby wartowniczej. Na koniec podszedł do Wojtka (fajny zbieg okoliczności) i rzekł: - Tylko mi nie spać na warcie! I uważać na karabiny! Bo bywa, że one tu znikają! Całe 'wojsko' na placu roześmiało się w tym momencie! Chyba bardziej dlatego,że on, nieświadomy mówił to, do głównego bohatera tamtego zdarzenia.
