Pojawiły się bardzo pięknie opisane wspomnienia w ulicą w tle. Zamieścił je na FB pan Leonard Łuczak. Poprosiłem o zgodę na zamieszczenie, (skopiowanie), ich tutaj. Zgodził się. Oto kawałek młodości pana Leonarda, na Garbarach

:
"Moje "bydgoskie puzzle"
Było to pół wieku temu... Skłamałem, to było prawie 60 lat temu. Moje coroczne wakacje w Bydgoszczy. Adres to Garbary 19. Podwórko pomiędzy kamienicą od frontu i niewiele mniejszą oficyną w głębi, gdzie mieszkała ciocia Wikcia, przez jakiś czas jeszcze z babcią Marią. Na podwórku z naszych rówieśników właściwie tylko Jurek. Więcej było dziewczyn, jeśli dobrze pamiętam to Wiesia i Lidka, która we mnie dwunastolatku wywoływała pierwsze drgnienia... serca. Babcię w moich wspomnieniach widzę jako ubraną w czerń matronę w podeszłym wieku, ale dumnie wyprostowaną i maszerującą w niedzielę pod górkę ulicą Jana Olszewskiego do kościoła. Pod pachą niesie coś płaskiego i czarnego. Laptop? Co wy, przecież to około roku 1960. Babcia niesie monstrualnych rozmiarów książkę do nabożeństwa. Ulica Jana Olszewskiego prowadzi do Placu Poznańskiego, gdzie mieszka wujek Józef, brat mojego ojca. Wspomniałem już ciocię Wikcię. Ciocia ma rodzinę w Reichu i często tam jeździ. Dzięki temu Andrzej ma jeśli nie w całej Bydgoszczy, to na pewno na Garbarach najbardziej wypełnioną zabawkami, głównie mechanicznymi szafę w pokoju sędziwego dziadka Ignaca, dawnego mistrza szewskiego.
Ale wróćmy do mieszkania w kamienicy frontowej. Tam z Andrzejem i rodzicami mieszka jeszcze ciocia Teresa, siostra mojego ojca, a moja chrzestna. Ciocia pracuje w drukarni i codziennie po jej powrocie z pracy przeglądamy pachnącego jeszcze drukarską farbą "Kurierka", który w tych latach publikuje na ostatniej stronie powieść kryminalną w odcinkach. Niektórzy wycinają ją z gazety i po zakończeniu publikacji całości oddają do introligatorskiej oprawy. To taka dziwna rodzina, gdzie Andrzej byłby wszechwładnym panem sytuacji, gdyby nie ciotki. Rodzice pozwoliliby mu na wszystko. Na szczęście ciocia Teresa puszcza jego humory mimo uszu, a ciocia Wikcia byłaby gotowa przylać mu klapsa jak smarkaczowi, gdyby nie to, że Andrzej dobrze wie, na ile sobie pozwolić może.
Co jeszcze o rodzinie powiedzieć mógłbym? Otóż w pokoju pełniącym rolę salonu, gdzie moje wakacyjne noclegowanie na tapczanie w narożniku się odbywało, stał wysoki "wieżowy" zegar wahadłowy. Wybijał pięknym głębokim tonem wszystko od kwadransa wzwyż. Co ciekawe, nie tylko nigdy mnie to nie budziło, lecz paradoksalnie dawało mi to błogie poczucie rodzinnego bezpieczeństwa. Meble, jakich chyba sam nigdy mieć nie będę to autentyczny salonowy garnitur mebli gdańskich, z bogato rzeźbionym kredensem i stołem ważącym chyba tonę. Telewizor Szmaragd 901 stojący na stylowym kredensie stanowił do tego otoczenia niewątpliwy dysonans, ale... jaki był inny wybór? Tuż obok wahadłowego zegara stał gipsowy, ale imitujący spiż posążek Mickiewicza odwzorowujący wieszcza z lat "paryskich". Natomiast na małym stoliczku z lustrem, relikwia wujka Mariana, niewielka porcelanowa figurka marszałka Piłsudskiego "przy szabli". Wujek, Andrzeja ojciec, z kolei mój chrzestny, pracował w "Belmie", ale szewskie tradycje rodzinne podtrzymywał. Po wakacjach wyjeżdżałem stamtąd zawsze z podzelowanym obuwiem. Tradycją rodzinną był u nich zawsze pietyzm dla Polski wolnej, której lata 60-te raczej nie uosabiały. Gdybym wujkowi powiedział, że idziemy z Andrzejem na ulicę Armii Czerwonej, zapytałby gdzie to jest. W tym domu szkielet Bydgoszczy zawsze tworzyły ulice Marszałka Focha oraz Gdańska.
No i tak dotarliśmy do moich "bydgoskich puzzli". Stoimy na tym ciasnym, ale jakże pięknym skrzyżowaniu przy Savoy'u. Opis dojścia z Garbar do tego miejsca to byłaby cała kolejna epopeja, do spisania "na wołowej skórze". Jeśli Was ten opis nie zanudzi, odważę się do tego tematu wrócić. Teraz stoję pod arkadami i patrzę w niebo na tę niewiarygodną plątaninę tramwajowej trakcji na tle nieba przy kościółku Klarysek. Następnym razem zrobię tu zdjęcie, które porozcinam wedle tych podniebnych linii i dam te puzzle do ułożenia mojej trzyletniej wnuczce. A potem ją tu kiedyś przywiozę i zapytam, czy rozumie, dlaczego dziadek to miejsce kocha.
A może pokochamy je razem... "
Dla formalności, wstawiam poniżej zdjęcie wspomniane wyżej przez pana Leonarda.
Dodam, że moje pierwsze piesze wyprawy, jakie pamiętam (z rodzicami), były do cioci Lodzi, na ulicę Frankego, (obecnie Stary Port, wtedy Marchlewskiego). Szliśmy najczęściej Kącikiem, na most przy Grotggera... Na początku, drogę umilał zapach słodyczy produkowanych w Jutrzence... Jej przebieg był pełen ciekawostek, dostarczających moc wrażeń... Może podobnych do tych, jakie miał wtedy pan Leonard. (Właściwie zasługują one na opisanie, ale chyba w innym wątku...)